— Dziś nie będzie, proszę pana, właśnie telefonował, że musi nam zrobić zawód.
To „nam“ było powiedziane tak swobodnie, jakby ta mała przyjmowała gości wraz z panią.
Pierwszy pokój, zastawiony niskiemi szafami gdańskiemi robił wrażenie zakrystji, spotęgowane jeszcze widokiem sczerniałego średniowiecznego krzyża na ścianie między dwoma oknami. Drugi przypominał szynk norymberski z XIV wieku, wreszcie w trzecim urządzonym w stylu weneckim zastali panią domu, rozmawiającą z dwoma młodymi panami.
— I przywiodłem go oto na pokuszenie — biblijnym basem ozwał się profesor, wskazując Józefa patetycznym gestem.
Pani Krotyszowa w ciemnozielonej jedwabnej sukni, stylizowanej na krynolinę i suto obszytej koronkami wstała i uprzejmie, ale bez uśmiechu podała Józefowi rękę, którą natychmiast cofnęła, gdy ten chciał złożyć na niej pocałunek.
— Wybaczy pan, ale nie uznaję tego zwyczaju — powiedziała miękkim i dziwnie głębokim głosem — cieszę się, że mogę uścisnąć rękę znakomitego człowieka.
— Szanowna pani zbyt łaskawa — nieśmiało zażartował Domaszko — nie jestem znowuż aż tak znakomity.
— Pan jest jedynym potomkiem mego ukochanego wieszcza — panowie pozwolą: pan Domaszko, wnuk Juljusza Słowackiego, — pan Horyński, praprawnuk rodzonej siostry księdza Skargi, pan redaktor Swojski.
Horyński, blady łysiejący szatyn o nalanej twarzy i krzaczastych brwiach w milczeniu podał wąską i nienaturalnie wiotką rękę, redaktor Swojski uścisnął dłoń Józefa kordjalnie.
Był to bardzo przystojny wysoki i smukły młody człowiek o miłym wyrazie twarzy i uśmiechniętych oczach.
Wszyscy stali, gdyż pani Krotyszowa zajęła się wyszukiwaniem jakiejś książki na rzeźbionych dębowych półkach w niszy.
— Chcę panu Domaszce pokazać rękopis „Balladyny“, na którym jego dziad narzucił piórkiem sylwetkę niewieścią — mówiła bardzo wolno swym zdumiewająco cichym beznamiętnym głosem — przyszła mi bowiem myśl, czy nie jest to sylwetka pańskiej babki...
— Zdaje się — wyjąkał Domaszko — że to jest niemożliwe, bo „Balladyna“ była pisaną jeszcze we Florencji... Natomiast moja babka poznała wieszcza znacznie później w Paryżu.
Czuł się ogromnie zażenowany i gdyby nie otucha, jakiej dodawała mu obecność potomka Skargi, nie umiałby słowa z siebie wydobyć.
Na szczęście przyszło jeszcze dwóch panów: poeta liryczny Wargus i reżyser Markes, uczeń Picassa. Pani domu przywitała się z nimi i zabrała Józefa do dalszego pokoju:
— Nie znoszę tego tłoku — powiedziała bez uśmiechu — usiądziemy tu. Ten pokój robi na mnie bardzo przykre wrażenie i dlatego bardzo go lubię. Uważam, że przykre wrażenia zaostrzają w nas te funkcje intelektu, które nazywam wtórnemi.
— To znaczy? — zaciekawił się Józef, rozglądając się po wygodnym nowocześnie umeblowanym pokoiku z witrażami treści erligijnej w oknach.
— Funkcje wtórne — mówiła pani Krotyszowa — w mojej nomenklaturze oznaczają refleksy myśli świadomych na szarym miąższu podświadomości, przez co wydobywają z niej emanacje o niewiadomem podłożu nawarstwień psychicznych. A w czemże można znaleźć większą rozkosz, niż w męce wyławiania niedających się uplastycznić emanacyj drugiej naszej jaźni?
— Mówi pani o rodzaju psychoanalizy? — usiłował połapać się Józef.
— Nie, a raczej tak. W każdym razie nie we freudowskiem tego słowa znaczeniu, W tej pracy zapożyczam się u fizyków, transponując ich metody poznawania atomów. Poprostu myśl świadoma spełnia tu rolę promieni „gamma“, któremi bombarduję złoża nieświadomej istności psychicznej, próbując oderwać od niej elektrony półmyśli i półdoznań drzemiące na dnie. Czy nie pociągało to pana nigdy? Czy nie szukał pan warunków najbardziej odpowiednich dla zagłębiania się w te ostatnie naszego drugiego życia? Jest to sport jedynie pasjonujący i jedynie zdolny zastąpić tęsknotę człowieka do wiecznego poznawania.
— Istotnie — przyznał Józef — poznawanie swej natury w jej nieuzewnętrzniających się cechach może pociągać równie silnie jak eksploracje nieznanych lądów, czy poszukiwanie nowych gniazd.
— Bardziej — potrząsnęła głową pani Krotyszowa. — Stokroć bardziej...
Mówiła, a w jej cichy równomierny skupiony głos przez niedomknięte drzwi wpadały hałaśliwe okrzyki profesora i śmiech reszty towarzystwa.
Domaszko przyglądał się jej wąskim subtelnym ustom, gładko zaczesanym włosom, koloru hebanu i dłoniom o niezwykle długich; wąskich palcach. Było w niej coś niesamowitego, przerafinowago, niemal perwersyjnego. W oczach szarych, jak dwie wielkie krople rtęci, w nieporuszających się wargach zdawała się kryć jakaś niespodziewana wulkaniczna siła.
Przypomniał sobie, co mówiono o niej na Wolnej i doszedł do przekonania, że wszelkie charakterystyki w stosunku do tej kobiety muszą być powierzchowne, przedwczesne i niewyczerpujące. Sam miał uczucie onieśmielenia. Z natężoną uwagą usiłował gonić myśli towarzyszki.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/71
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 70
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).