Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/72

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 71
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— ...czyż zresztą praca wogóle istnieje jako pojęcie filozoficzne, — mówiła — wszystko zależy od zabarwienia emocyjnego i od kierunku impulsów. Czy woli pan Miscatta z jego teorją celowości? Co do mnie, rezygnuję ze skończonego poglądu w każdem zagadnieniu. Skończone, skrystalizowane poglądy są groźnym przeciwnikiem rozsądku, tego jedynego narządu, który pozwala nam kwestjonować bezapelacyjne wnioski rozumu. Gdybym nie obawiała się zbudowania paradoksu, powiedziałabym, że rozsądek przez swą irracjonalność daje właśnie gwarancję racjonalnego ustosunkowania się do wszystkiego, co leży w poznawalności, zmiennej przecież i ulegającej niezliczonym fluktuacjom.
Józef był zmęczony. Odetchnął z ulgą, gdy weszła panienkowata pokojówka z dwiema filiżankami zielonej herbaty. Postawiła tacę między nimi na niskim stoliku i zapytała:
— Czy pan Domaszko, proszę pani, zostanie na seansie?
— Nie, kochanie — poraz pierwszy uśmiechnęła się pani Barbara — dziś mamy przedostatni z serji renesansowej. Pan Domaszko zacznie z nami serję romantyków.
Gdy dziewczyna wyszła, pani Krotyszowa wyjaśniła:
— Mówiłam o seansach spirytystycznych.
— Ach tak?
— Pan nie interesował się spirytyzmem?
— Jak dotychczas...
— Polubi pan to. Ta mała jest świetnem medjum.
— Tak? Nie wygląda na to.
— Żaden człowiek nie wygląda na to, czem jest w istocie. Nie zgodzi się pan ze mną?
— No nie zawsze. Nie w każdym wypadku.
— W każdym — powiedziała po chwili namysłu — mówię, oczywiście, o inteligetnym obserwatorze. Każdy człowiek eksponuje pewien swój obraz i ten, oczywiście, przy obserwacji odrzucamy, jako sztuczny. Pod nim odnajdujemy ten, który nam wydaje się istotnym, a nigdy nie bierzemy pod uwagę obrazu bezpośredniego; niezależnego od objektu.
— Czyli powierzchowności?
— Tak. Ludzie uzewnętrzniają swą treść w najbardziej prymitywnej powierzchowności.
Spojrzał na nią:
— Wiem o czem pan myśli.
— Chyba nie — uśmiechnął się.
— O mojej powierzchowności?
— Tak — przyznał.
— I cóż pan widzi?
— O, definicja byłaby zbyt trudna.
— Jednakże, w głównych zarysach? — nalegała.
— Doprawdy nie potrafię — jąkał się — robi pani na mnie wrażenie bardzo egzotycznego storczyka.
Zaśmiała się cicho:
— Kiedyś, gdy poznamy się lepiej, pozna pan jego zapach.
Nie wiedział, jak to ma rozumieć, więc milczał.
— Chciałabym tylko wiedzieć, do jakiego typu badaczy pan należy?
— Pod względem?...
— Metody. Czy kraje pan oglądany przedmiot na drobne części, szukając w jego morfologji odpowiedzi na to, czem on jest, czy bierze pan sumę wrażeń w całości.
— To zależy od objektu.
Do pokoju wszedł redaktor Swojski:
— Nie mogę znaleźć papierosów — powiedział takim tonem, jakby pani domu była winowajczynią.
Józef wydobył papierośnicę, a pani Barbara westchnęła:
— Zostawię panów samych. Mam przecież obowiązki.
Swojski usiadł na jej miejscu i puszczając misterne kółka dymu, zaczął:
— Właściwie mówiąc oddawna chciałam pana poznać.
— Bardzo mi miło.
— Słyszałem o panu wiele.
— Zapewne od Piotrowicza.
— O nie. Tego, co mówi pan Piotrowicz, nigdy nie biorę serjo. Czy pozwoli pan, że będę otwarty?
— Ależ proszę.
— Uważam pana Piotrowicza za człowieka wielkich zalet, ale za narwańca.
— O, co to, to tak — westchnął Józef.
— Zdaje się, że pan ma dostateczne powody, by być mego zdania?
— Nie poskąpił mi ich.
— Tak, to narwaniec i ma pasję do sądów apodyktycznych. Przyznam, że dziwiłem się temu, że pan jemu powierzył prowadzenie swego pisma.
— Tak się złożyło.
— Z pańskiego wyrazu twarzy wnioskuję, że nie uważa pan tego „złożenia się“ za specjalnie korzystne dla siebie.
— Powiedziałbym nieparwdę, gdybym zaprzeczył
Swojski podciągnął nogawki świetnie zaprasowanych spodni:
— Jeżeli pan nie czuje się zbyt uszczęśliwiony towarzystwem Piotrowicza — powiedział ponosząc brwi — nie rozumiem dlaczego pan w niem pozostaje.
— Bo i ja nareszcie przestałem rozumieć. Dlatego też postanowiłem raz wreszcie z tem skończyć.
— Aaa... Więc wylewa pan Piotrowicza?
— Jakto wylewam?
— No daje mu pan dymisję?

(D. c. n.).