Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/75

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 74
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— O... Owszem, możliwe — powiedział, do reszty zdetonowany i pomyślał, że nie wróci tu za żadne skarby i że to jest okropne, gdy pokojówka tak wygląda, jak panna z dobrego domu, a zachowuje się, jak kokotka. Wprost niewiadomo, jak w takim wypadku postąpić.
— A nie miał pan laski? — pytała, wciąż trzymając rękę na klamce.
— Nie.
— No to dowidzenia... — pomału — zaczęła otwierać drzwi — dowidzenia. Podoba mi się pan i może pocałowałabym pana na pożegnanie, gdyby pan nie był taki nieśmiały.
Zaśmiał się nieszczerze.
— Mówię prawdę — zapewniła go. — no, ale powetujemy to sobie innym razem. Dowidzenia.
Uchyliła drzwi i skinęła mu główką z miną łaskawej księżniczki.
Domaszko był zły, ubawiony, zaintrygowany — wogóle zdezorjentowany. Cieszyło go tylko spotkanie z redaktorem Swojskim.
Przebrał się w smoking, przez chwilę myślał o zatelefonowaniu na Wilczą, lecz; poniechał zamiaru i tylko polecił Piotrowi na wypadek telefonu powiedzieć, że jest na posiedzeniu.
Na dancingach w „Europejskim“ bywał dawniej dość często. I teraz spotkał tu wiele znajomych z kółka mecenasostwa Neumanów.
Ich samych zobaczył z daleka, przy przy stoliku wraz z dwiema starszemi córkami. W tłumie tańczących dostrzegł Rosiczkę w objęciach rozbawionego i nieco spoconego sportowca, narzeczonego Nuny.
Pani Neumanowa przywitała go z najsłodszą uprzejmością. Klima obojętnie, mecenas z hałaśliwą serdecznością, a Nuna ironicznie. Po kilku zdawkowych frazesach poprosił Klimę i tańczył sztywno, obejmując jej chudą, wymykającą się z rąk kibić.
Gdy orkiestra umilkła zastali już Rosiczkę przy stole, była widocznie zemocjonowana, lecz spokojnie podała mu rękę z krótkiem:
— Dobry wieczór.
Znowu kilka zdań mecenasa i tego głupawego sportowca, kilka konwencjonalnych odpowiedzi i zagrała orkiestra.
Józef pochylił się przed Rosiczką:
— Pani pozwoli?
Wstała z takim w razem twarzy, jakby mu robiła łaskę i zaczęli tańczyć.
Szukał w myśli słów, od których należałoby zacząć i wreszcie wykrztusił:
— Gorąco tu.
A wobec jej milczenia dodał:
— Na korytarzu jest mniej duszno.
— Dobrze, przejdziemy tam — powiedziała tak, jakby ją o to prosił i ruszyła do drzwi.
W korytarzu stanęła przy poręczy schodów i zapytała zimno:
— Cóż pan chciał mi powiedzieć?
— Ja? — zdziwił się, lecz przywoławszy siebie natychmiast do porządku, dodał: — Ja chciałem zaproponować pani, by nie... by przestała na mnie gniewać się...
— To wszystko? — rzuciła z wyniosłością śmieszną u tej smarkatej.
— No nie. Chciałem zapytać, dlaczego pani, panno Rosiczko zdaje się mieć do mnie żal? Przecież ja dla pani żywię serdeczną sympatję. Jeżeli zaś między nami były pewne nieporozumienia...
— To się je w ten sposób nie załatwia — wybuchnęła, wpadając mu w słowo.
— No więc w jaki?
— W prosty, po męsku.
— Przecież mówię poprostu.
— Nie. Poprostu to inaczej — przygryzła drżące usta.
— Niech mi pani powie jak, bo sam nie znam innego sposobu.
Spojrzała nań niemal z nienawiścią:
— Więc dobrze, powiem...
Widocznie nie mogła się zdobyć na to, gdyż gniotła w ręku wachlarz.
— Powiem — zdecydowała się — prawdziwy mężczyzna postawiłby kwestję tak: kocham panią i ożenię się z panią, lub: kocham panią i chcę mieć cię za kochankę, albo: jest mi pani obojętna i proszę na mnie nie liczyć... Tak zrobiłby prawdziwy mężczyzna...
— To znaczy — uśmiechnął się Domaszko, — że według pani mężczyzna powinien być gburem...
— Nie, nie — przerwała mu — ja już mam dość pańskich niedomówień. Proszę o wybranie jednego z trzech. Żądam tego. Mam prawo tego żądać.
— Panno Rosiczko... niech się pani nie denerwuje...
— Wcale się nie denerwuję! Żądam wyraźnej odpowiedzi. No!?
Strzepnął pyłek z rękawa, dotknął ręką krawata i powiedział:
— Więc... bardzo panią lubię i szanuję... życzę pani, proszę mi wierzyć, jak najlepiej, ale na mnie proszę nie liczyć.
— Dziękuję panu i dowidzenia — skinęła mu głową i wolno poszła w kierunku sali.
Widział, że szła blada, jak płótno, choć należało ją odprowadzić?...
Lecz oto zawróciła i zwróciła się doń z uśmiechem:
— Nie odmówi mi pan pewnej grzeczności?
— Ależ panno Rosiczko! — O zawołał z bolesnym wyrzutem.
— Może mi pan zechce oszczędzić min mojej rodziny. Dokończymy tańca i odprowadzi mnie pan do stołu. Wolałabym, by po naszym wyglądzie nie domyślono się treści naszej rozmowy.