Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/79

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 78
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— A ot tu urządziłem taką polewaczkę mechaniczną, jakąśmy z panem przed wojną robili. Ot, proszę spojrzeć, na czerwono malowana.
— I samiście zrobili?
— A sam — zaśmiał się szofer.
Przejechali obok wysokich sztachet parku; zawrócili w lewo przed okazały pałac.
Jarzębowo prawie nie ucierpiało od działań wojennych, a pałac, niedawno widać odnowiony, wyglądał poważnie i dostatnio.
W chwili, gdy wysiadali na lewo wybiegł ogromnego wzrostu starzec z bujną siwą brodą i z kolosalną dominikańską łysiną.
— Witam, witam — krzyczał niezwykle głośno — zbiegając po schodach z lekkością młodzieńca — ho, ho, to ty, mała?! Patrzcie państwo, jak to wyrosło? Co za pannica! Niechże cię uściskam!
Bez ceremonji chwycił Lusię w ramiona i nagle wrzasnął jeszcze głośniej:
— A to kawaler? Owszem, owszem. Jarzębowicz jestem.
— Domaszko — uścisnął wyciągniętą wielką prawicę Józef.
— Tak, tak, znałem pańskiego stryja. To mój rówieśnik, jakże mu się wiedzie? Cezary mu było, prawda?
— Stryj pana Józefa nie żyje — prędko wyjaśniła Lusia.
— Co? Już umarł? Djabli wiedzą dlaczego im wszystkim tak się na tamten świta śpieszy? Co?... No Wojtek! Drabie jeden, cóż się gapisz! Zanieść walizy na górę. Szybko! Chodźważ do domu. To Cezaremu zmarło się? Hę? Tylko pomyśleć, co ci ludzie wyprawiają, ledwie trochę pożyje a już fajt i do trumny.
Obszerny dębowy przedpokój z szaragami z jelenich rogów w jednej chwili napełnił się grzmiącem echem jego stentorowego, krzykliwego i jakby poirytowanego głosu, napełnił się też jego ruchliwością i gestykulacją.
Młodzi zdejmowali palta przy pomocy wielkiej i czerwonej, jak burak, pokojówki, na której biały fartuszek wyglądał niczem chusteczka do nosa umieszczona na nowojorskim posągu Wolności.
Pan Jarębowski niecierpliwie młyńcami swoich kończyn zaganiał gości do sąsiedniego gabinetu, rycząc ponad ich głowami:
— Kureczko! Kuruchno! Przyjechali!
Gabinet o bardzo wysokim suficie zdawał się gotycką zakrystją, tak mało w nim było mebli i tak były poważne, wyniosłe i jakby nieużywane.
W przeciwległych drzwiach ukazała się postać pani domu, damy kolosalnego wzrostu o imponujących wypukłościach, pokrytych sutemi fałdami ciemnozielonego welwetu. Drogami jakich asocjacyj doszedł pan Jarzębowicz do nazywania tej już nie osoby lecz osobliwości kuruchną, trudno było odgadnąć.
Matrona dostojnym gestem rozłożyła ramiona i oto główka Lusi wraz z najbliższemi okolicami znikła w zielonej lawinie, z pod której dwoje małych i przenikliwych oczu utkwiło wzrokiem w Józefie, przeszywając go na wylot w kilku główniejszych kierunkach.
W tejże chwili Józef otrzymał potężne klapnięcie po ramieniu, mające być rodzajem pieczęci na zapewnieniu, że pan Jarębowicz bardzo się cieszy z ich przyjazdu.
Jednocześnie gdzieś z uwarstwień wyniosłości terenowych pani domu rozległ się głosik Lusi:
— A to, ciotuniu, jest pan Józef Domaszko.
Józef już pochylony w głębokim ukłonie otrzymał do ucałowania potężny połeć, stanowiący jedną z dłoni pani Jarzębowiczowej.
W rozgłośnym klangorze mowy małżonka zahuczał nagle niemal bas „Kuruchny“:
— Miło mi poznać pana.
— No, no, dosyć tych czułości — wrzeszczał znowu pan Jarzębowicz, jakby wydawał groźne rozkazy zbuntowanej dywizji — myjcie się i do stołu, do stołu, bo pewno jesteście głodni. Puśćże ją Kuruchno! Ach z temi babami!...
Odwrócił się do drzwi j tak natężył głos, jakby dywizja, którą komenderował znajdowała się o dobrą milę:
— Obiad dawać! Obiad!
— Poczekajże, Kosteczku, daj państwu odetchnąć — zadudnił bas — zaopiekuj się panem Domaszką.
— Co?! Aha!
Chwycił Józefa za łokieć i odciągnąwszy w kąt zapytał szeptem, który napewno był słyszany w całym domu:
— Może pan potrzebujesz na osobność? Co?
(— Jezus, Marja, Lusia napewno dosłyszała!).
— Co? To chodź pan, zaprowadzę cię.
— Dziękuję uprzejmie szanownemu panu, ale nie śpieszy mi się.
— Że co powiadasz? — nadstawił ucho pan Jarzębowicz, zatykając Domaszce nos i usta odnogą swej srebrnej brody.
— Dziękuję, nie śpieszy mi się.
— To nie szkodzi, chodź pan. Czasami zdaje się, że jeszcze czas, a tymczasem później trzeba przepraszać towarzystwo. Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj.
Nie opuścił Józefa ani na chwilę. Asystował mu, wciąż zasypując gościa pytaniami i dopominając się o odpowiedzi nawet z takich dzielnic mieszkania, w których konwersacja naogół jest dość rzadko uprawiana.
Następnie zaciągnął go do jadalni, wyjął z szafki pękatą butelkę i zmusił Józefa do wypicia z nim dwóch kieliszków jakiejś djabelnej piołunówki, od której twarz wykręcała się w zygzak.
— Od sześćdziesięciu pięciu lat codziennie to piję przed obiadem — objaśnił — no jeszcze jeden.

(D. c. n.).