Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/80

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 79
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Bardzo dziękuje — bronił się Józef.
— Jak wypijesz, to podziękujesz.
— Ależ ja naprawdę...
— Wal! Wal! Niema o czem gadać.
I musiał wychylić do dna.
— Gdzież te baby!? — ryknął nagle pan Jarzębowicz. — Głodem człowieka zamorzą! A gdzie szpik? Antoooooni! Cymbale! Gdzie szpik?!
W tej chwili wszedł do jadalni lokaj, człowieczek średniego wzrostu, lecz tak otyły, że zdawał się zwisać ze wszystkich stron grubemi fałdami.
— Dawaj!
— Jest, jest, szpikuś — sapał Antoni.
— Pewnoś znowu niedosolił!
W sam raz — zapewniał Antoni.
Postawił przed nimi na stoliku tacę z małemi kwadracikami czarnego chleba, nasmarowanego pokaźną warstwą szpiku:
— Najlepsza przekąska — zaczął pan Jarzębowicz — od sześćdziesięciu pięciu lat...
I dalsze słowa zamieszały się z chlebem w wielce skomplikowane dźwięki mlaskania, warczenia i nieartykułowanych wykrzykników.
Do ogromnego stołu siedli w cztery osoby.
Rozmowa zeszła na temat Terkacz, ich rentowności, obecnego stanu, kosztów niezbędnych inwestycyj i t. p. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, mówił bowiem prawie wyłącznie pan Jarzębowicz.
Gdy po obiedzie młodzi zostali na krótką chwilę sami, Józef powiedział:
— Ależ to despota ten wujaszek pani, panno Lusiu! Nadzwyczajne. Tu wszyscy muszą być doszczętnie zahukani.
— Gdzie tam — zaśmiała się Lusia — wujenka Szczerkowska oddawna i dobrze zna stosunki jarzębowskie i twierdzi, że to tylko polityka cioci Jarzębowiczowej.
— Jakto polityka?
— No, bo wuj krzyczy, zabrania, rozkazuje, ma wszelkie pozory nieograniczonej władzy, a w gruncie rzeczy nikt się podobno tem nie przejmuje, a wszystko dzieje się tak, jak zarządzi „Kuruchna“.
Do wieczora Józef zdołał istotnie zaobserwować szereg rzeczy potwierdzających tę pozornie nieprawdopodobną ocenę „samodierżawja“ pana Jarzębowicza.
Odbywało się to w taki mniej więcej jednakowy sposób:
Pan domu wydawał dyspozycję, by natychmiast przygotować dla panny Lusi gościnny pokój na pierwszem piętrze, a dla pana Domaszki na parterze. Grubas Antoni z niezmąconym spokojem wysłuchiwał bezapelacyjnym tonem wykrzyczanego rozkazu, kiwał głową na potwierdzenie, że zapamiętał wszystkie szczegóły i wychodził, by po kwadransie wrócić i zapytać panią domu:
— A jakie pokoje jaśnie pani każe przygotować dla państwa?
Wówczas okazało się, że Domaszko otrzyma gościnny w oficynie (przyzwoitość zawsze musi być przestrzegana), a Lusia zajmie sypialnię pana Jarzębowicza (bo to obok sypialni pani domu).
— No to ja będę spał w zielonym — ryknął pan domu — tylko mi masz, Antoni, zostawić okno otwarte i włożysz siatkę. Rozumiesz?
— Tak jest, jaśnie panie.
— I odsuniesz łóżko pod portret, żeby mi w oczy nie świeciło o wschodzie. Rozumiesz? I fajki przeniesiesz. Tylko nie zapomnij!
Nie miał czasu zapomnieć, gdyż pani Jarzębowiczowa wyczekawszy aż mąż skończy, powiedziała:
— A pana przeniesie się do gościnnego na piętrze.
— Słucham jaśnie pani.
Pani Jarzębowiczowa zaaresztowała Lusię na długi i drobiazgowy egzamin, Józef zaś nieznoszący cygar musiał wypalić okropnie długie „Virginia“ i wysłuchać instrukcji, co ma robić przez całe swoje życie wogóle, a w ciągu najbliższych lat po ślubie w szczególności.
— Uważaj pan, małżeństwo to jest mądra i dobra rzecz. Tylko trzeba wiedzieć, że jeżeli nie potrafisz być prawdziwą głową domu, to lepiej powieś się przed ślubem. Żonę trzeba trzymać ostro w cuglach i prowadzić pewną ręką, bo jeżeli nie, to albo ci się baba znarowi, albo będzie cię nosiła, uważasz, gdzie zechce. Bierz pan, powiedzmy, przykład ze mnie. W zaufaniu ci powiem, że, oczywiście, jak każdy człowiek, od czasu do czasu nie mam racji, ale nigdy — uderzył pięścią w stół — nigdy nie pozwalam się za nos wodzić. I co? Jakie skutki?
— Rzeczywiście...
— Nie rzeczywiście, ale oczywiście! — ryknął. — Jesteśmy najszczęśliwszem stadłem na świecie. Mówią o mnie wprawdzie, że jestem tyran, gwałtownik, despota, ale zapytaj mojej starej, czy na to narzeka? Nie! Bo to już taka babska natura: musi być rządzona mocną ręką. Ba, tylko wtedy dobrze się czuje.
— Szanowny pan stosuje metody Nietzschego? — uśmiechnął się Józef.
— Nie niczego sobie, tylko najlepsze i jędynie wskazane. Po drugie musicie zamieszkać na wsi. Trzeba natychmiast odbudować Terkacze i porzucić miasto. W mieście żaden poszczególny człowiek nie może być szczęśliwy, a tembardziej małżeństwo. Pokusy! O! Jutro z wami wybiorę się do Terkacz i uplanuję, co i jak.
Nazajutrz jednak do Terkacz nikt nie pojechał. Od rana lał deszcz.
Lusia musiała oglądać gospodarstwo domowe, a Józef uczył się pasjansów których pan Jarzębowicz znał kilkadziesiąt.