Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/85

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 84
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— A no poszedł, ale całe mieszkanie obszukał. Nie chciałem pozwolić, ale akurat Marjanny nie było, a co ja takiemu sam rady nie dam. Obleciał wszystkie pokoje, krzycząc! — on tu musi być, to wszystko komedja — powiada — schował się — powiada — ja się nie dam na dudka wystrychnąć — i takie słowa. Nawet do wygódki zaglądał. Potem to zaczął mi grozić, że mnie nauczy, że ja napewno wiem, gdzie ten ciura, to znaczy niby panicz, jest. Dopiero jakem mu przysiągł, że nie wiem, to uwierzył i wyleciał, jakby go wymiotło, jeszcze odgrażając się.
— Trzeba było po policję telefonować — zmarszczył brwi Józef.
— Nie wiedziałem — tłumaczył się Piotr — zresztą i tak poszedł.
Józef natychmiast zadzwonił do redakcji i zapytał:
— Czy mogę mówić z panem Swojskim.
— A kto pyta — odezwał się głos znajomy.
— Tu mówi Domaszko.
— A, moje uszanowanie szer mosje. Tu Fartouscheck.
— Kto? — nie wierzył swoim uszom Józef.
— Fartouscheck.
— Fartuszek? A co pan robi w redakcji?
— Teraz, czy wogóle? che... che... che...
— I teraz i wogóle!
— Mentnę siedzę tu pur pase le tan, maj darling mister editor, a ę żeneral jestem redaktorem fiur handel und giewerbe... che... che... finanszjal redaktor.
Józef nie uwierzył i zapytał.
— A jest pan Swojski?
— Chelas! Niema go, ilnijapa, jak mówią Francuzi.
— Więc dowidzenia...
— Arewiderczi!
Józef położył słuchawkę, odszukał w pugilaresie kartę wizytową Swojskiego i zatelefonował do jego mieszkania.
Tu oświadczono mu, że pan redakotr jest na mieście, ale prosił, by notować telefony i gdy tylko wróci, zadzwoni.
— Zatem proszę zapisać, że dzwonił Domaszko.
Zanim Józef zdążył przebrać się i ogolić przyszedł Swojski.
Wyglądał, jak zawsze, bardzo szykownie, pachniał dobrą wodą toaletową i był w świetnym humorze.
— No nareszcie, nareszcie — potrząsał rękę Józefa — myślałem, że już zacznę poszukiwać pana przez prywatnych detektywów.
— Bo co? Stało się co złego?
— Uchowaj Boże. Wszystko jest w porządeczku. Poprostu stęskniłem się za panem.
— Jestem bardzo panu wdzięczny — wybuchnął Józef — czytałem dziś ten artykuł. I numer wogóle! Świetne.
— Znajduje pan, że istotnie niezły?
— Świetny. Nie wiem jak panu wyrazić moją wdzięczność za doprowadzenie tej stajni Augjasza do porządku.
— Przecenia pan moją skromną rolę:
— Nie mogę przecenić! A cóż Piotrowicz?
— Pan Piotrowicz?... Hm... egzystuje, owszem. Podobno szuka finansisty.
— Tak? Chce założyć pewno tygodnik?
— Nosi się z tą myślą.
— A jak się pan z nim rozstał?
Swojski podciągnął nogawki idealnie zaprasowanych spodni i na jego przystojnej twarzy wykwitł mdły uśmiech:
— Nie zupełnie polubownie. Pan Piotrowicz jest hm... bardzo impulsywny i ma przykry zwyczaj nie liczenia się z doborem słów.
— Gbur, poprostu — powiedział Józef.
— Zdaje mi się — skinął głową Swojski — że trafnie go pan określił. Otóż doszedłem do poglądu, że ta jego właściwość znacznie utrudnia bezpośrednie rokowania. Dlatego też powierzyłem sprawę adwokatowi Kuleszy. Pan Piotrowicz zapewnił mnie przez telefon, że mu kości połamie, jednak miał możność zrezygnowania z tego rękoczynu.
— Dlaczego mówi pan, że miał możność?
— No, bo mecenas Kulesza jest prawie dwumetrowego wzrostu.
— Aha! — roześmiał się Józef.
— Skończyło się tedy na ostrej wymianie słów. Nie chcąc pana Piotrowicza zrażać poleciłem adwokatowi zaproponować mu zastępstwo naczelnego redaktora. Oczywiście, nie przyjął. Co ciekawsze nie przyjął też trzymiesięcznego odszkodowania.
— Tak? Hm; to mnie nie cieszy.
— Ale nie przyjął też i równowartości swoich udziałów. Oświadczył, że nie wpłacił ani grosza i popełniłby nieuczciwość biorąc pieniądze cudze, a w dodatku hm... śmierdzące.
Józef poczerwieniał i podczas gdy Swojski śmiał się z naiwności Piotrowicza i z jego malowniczego słownika, szukał w myśli sposobu na zmuszenie tego furjata do odebrania należnych pieniędzy.
— Czy wszyscy współpracownicy ustąpili? — zapytał.
— Na szczęście tak.
— Dlaczego na szczęście, przecież niektórzy z nich to bardzo utalentowani ludzie!
— Nie przeczę — uśmiechnął się Swojski — ale, jako stary praktyk dziennikarski, zauważę, że w redakcji ludzie utalentowani są zbędni. Tak, zbędni, a czasem wręcz szkodliwi. Talent idzie zwykle w parze z wybujałym indywidualizmem i z bezkompromisowością w sądach. Wolę mieć do czynienia z mniej uzdolnionymi, a bardziej utemperowanymi ludźmi.

(D. c. n.).