Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/92

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 91
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Buba — powiedziała układając się na fotelu — przyjechałam zabrać was do Raszyna.
— Dlaczego do Raszyna, droga pani? — spokojnie zapytał Swojski.
— Objawiła się tam kobieta opętana podobno przez djabła — mówiła nie poruszając wargami — telefonowano, że wyprawia bardzo ciekawe rzeczy. Muszę ją zobaczyć.
Swojski zamienił z Józefem szybkie spojrzenie i zaśmiał się.
— Ach to? To się już wyjaśniło. Właśnie pan Domaszko przed chwilą miał wiadomość, że chodzi tam o najzwyklejszy atak epilepsji, który zresztą minął.
— W rzeczywistości? —Ó zwróciła się do Józefa.
Chrząknął, przełknął ślinę i powiedział:
— Tak jest, proszę pani.
— Ach! Cóż za plotkarskie miasto z tej Warszawy — westchnęła pani Barbara — oczywiście, niema po co jechać.
Wstała i kiwnąwszy im głową skierowała się do drzwi. Tu odwróciła się i omdlewającym głosem oświadczyła:
— Pana Domaszkę i ciebie, oczywiście, zobaczę dziś wieczorem u mnie. Ósma piętnaście. Dowidzenia.
Swojski przeczekał chwilę i zrobił do Józefa „oko“:
— Najlepszy sposób!
— A jeżeli to nie epilepsja?
— Ach mniejsza o to. Basia... pani Barbara już jutro u tem zapomni.
— W każdym razie, na wypadek zdemaskowania tej intrygi — zaznaczył Józef — będzie pan musiał winę wziąć na siebie.
Swojski ze śmiechem przyrzekł, zapewniając że pani Krotyszowa i tak do niczego wagi nie przywiązuje.
Gdy Józef zabierał się do odejścia Swojski prosił go jeszcze, by nie spóźnił się na Stare Miasta i by usprawiedliwił spóźnienie Swojskiego jakąkolwiek konferencją.
Resztę dnia Józef spędził bezczynnie, jeżeli nie liczyć listu do Lusi. List ten przerabiał czterokrotnie, a przepisywał sześć razy, póki nie wydał się mu tak pięknym, jak na to zasługiwała osoba adresatki
— Co, jak co, ale styl mam bez zarzutu — stwierdził z uznaniem, zaklejając kopertę. — A styl to człowiek...
Sam zaniósł list na pocztę główną, a że miał jeszcze dość czasu poszedł na Stare Miasto pieszo.
— A! Witamy, witamy! — figlarnie zawołała ta dziwna pokojówka, otweirając mu drzwi.
Dzien dobry, czy zastałem panią?
— Naturalnie, przecież oczekiwałyśmy.
Wzięła jego kapelusz, laskę i rękawiczki, przyjrzała się tym ostatnim i powiedziała:
— Pan ma bardzo małą rękę, prawie taką jak ja, o!
Bez najmniejszego zażenowania podniosła jego rękę i przyłożyła do swojej.
— Jakie ona ma wypielęgnowane ręce — pomyślał, czując miękkość i gładkość ciepłej dłoni.
— No, chodźmy — zaśmiała się — pani Barbara poleciła mi bawić pana, póki nie skończy tualety. Chodźmy.
Pociągnęła go za rękę, aż do wschodniego pokoju.
— Proszę siadać — wskazała mu swobodnym ruchem sofę.
— Dziękuję — bąknął.
— Może papierosa? — podała mu otwarte pudło z czerwonej laki.
— Hm... dziękuję.
— Lubię, gdy mężczyzna pali, ale ja sama nie palę.
Stała tuż przed nim, stanowczo zbyt blisko, wobec czego odsunął się.
To ją widocznie ubawiło, bo znowu się roześmiała i pochylając się ku niemu powiedziała:
Podoba mi się pan. Przepadam za nieśmiałymi mężczyznami.
— Skądże to panienka wnosi, że jestem nieśmiały — wrzasnął prawie opryskliwie.
— To znaczyłoby, że się panu nie podobam? — Bajki!
— Panienka jest bardzo pewna siebie.
— O tak. Jestem ładna, ślicznie zbudowana, miła, inteligentna. No, niech pan zaprzeczy!
— Nie mam zamiaru przeczyć, ani potwierdzać — powiedział poirytowanym tonem!
— Widzi pan, że pan jest nieśmiały i to mi głównie w panu się podoba. Właściwie mówiąc — westchnęła — powinnam była urodzić się chłopcem. Lubię zdobywać. Pani Barbara twierdzi, że jestem agresywna.
— To może za słabe określenie — mruknął.
— Więc? Bezczlena?
Józef milczał.
— Ach tak? No niech pan na mnie tylko spojrzy, czy można o takiej uroczej dziewczynie powiedzieć, że jest bezczelna?
Złożyła ręce, pochyliła się ku niemu tak, że aż spotkał jej oczy o kilka cali od swoich, a usta tak blisko, że uznał za stosowne cofnąć się.
— No? — nalegała.
— Nie mówiłem tego...
— A teraz z ręką na serduszku proszę mi powiedzieć, czy nie podobam się panu? Tylko szczerze! Jeżeli odpowie pan szczerze, dostanie pan nagrodę. No?
Józef skurczył się. Ostatecznie cóż szkodzi, że jej przyzna urodę? Każdyby przyznał...
— Owszem, panienka mi się podoba — wykrztusił.
Powoli wzięła w ręce jego głowę, przechyliła w tył i mocno pocałowała w usta. Uczuł na wargach lekkie muśnięcie języka i wyrwał się, gdyż ujrzał stojącą na progu panią Krotyszową.
W mgnieniu oka stanął jak wryty, gdyby mógł teraz widzieć się w lustrze, przekonałby się, że twarz jego jest barwy dojrzałego buraka.
Nie pozostawało mu nic innego, jak skłonić się i wyjść — tak mu się przynajmniej zdawało.
Uskutecznił właśnie połowę zamierzonego planu, gdy ujrzał wyciągniętą dłoń pani domu i usłyszał jej głos:
— Dobry wieczór. A gdzież pan zgubił Bubę?
— Hm... najmocniej panią przepraszam — zaczął — ale...
— Co? Nie przyjdzie?
— Owszem — zdezorjentował się — ma bardzo... ważną konferencję...
— Ach te konferencje!... Niechże pan siada... Malutka, daj nam kawy... Zawsze piję kawę przed kolacją, bo to mi psuje apetyt. Niech pan mi poda papierosy.
Drżały mu ręce, gdy otwierał pudło z laki.

(D. c. n.).