A wciąż noce wtulone w ogromne
skrzydła —
kołysały kraj.
Ten kraj.
Dalej... Sen mnie z nóg zrzucił...
Wracałem, gdzie dym jak pies leżał
przed każdym wschodem księżyca.
— O mieście mówili, że wielkie, o wieży, że jest potężna —
Tam patrząc na lot jej zazdrośnie
znowu zacząłem swój głos
wysilać niby cięciwę, — obok złocony szatan:
Ach, jeśli nie latom niebieskim — to pozwól mojej młodości,
aby przez ciało przebrnęła i twardą zębatą noc!
Wieczność siedząca za nami ziewała szczęką czerwoną,
mały anioł po sznurze schodził ku mojej pomocy,
po pięć palców u stopy ciągle boleśnie węszących
spoczęło wreszcie. Był dzień,
w którym przy mięsie ofiarnym Kain ugodził brata,
więc kipiał wełniasty step
w gwiazdach lecących na północ.
Wtedy ostrożnie mi zdjęto głowę, przykryto całunem
i gałąź wyrosła w mej ręce, a z nią boskości mej zapach.
Strzaskałeś kroplami głuchymi jak młot
kuty w powietrzu sarkofag,
gdziem leżał w kwietnym puchu
czekający na nową noc,
kiedy twe ręce spoczną na chlebie i koszach.
Wielekroć gwiazdy stawały nad ciemną równiną,
mowa splątanych kopyt dudniła w łozach i wierzbach,
gdy śpiąca rzesza nad wodą wołała: głód!
Szalały krowy zdziczałe o ciemność druzgocąc szyje,
wychodził z lasu pasiasty tygrys do ognisk i sprężał
mięśnie do skoku. Chłód
budził leżących — ręce
wznosili potrzykroć i oczy,
wołali: przybądź! i trawą sypali żałobnie włosy
i budowali z kamienia ołtarze polne naprędce.