Poznał go biskup srogi i powieką obwisłą skinął,
pełen chrzęstu srebra i haftu przystanął przed nim jak wizją,
wzrok do nieba podniósł: Ukrzyżuj!
Wielkim głosem potrząsał jak grzywą.
Wypędzony więc z miasta jak z raju
wziął mnie mocno za przegub dłoni
i na górę wysoką zaniósł.
Kiedy mi z gliny lepił chleb
i daremnie skręcał bicze z piasku,
jak najsmutniej mi w oczy popatrzył
i palcami jak dzwonki u sań
wskazał nisko i spytał: chłopaczku,
czy znasz ten kraj?
Ten kraj?
— Tam stodoły chude, nocą wozu skrzyp
i Chrystusik kulawy przy szybie,
a za szybą już gromnice trzy
i milczenie żyzne.
Tam wilgotny i płytki na dłoń
dół dla ciała rozgrzanego południem,
słońce nawet wątłe jak kłos
i chleb trudny.
Jeszcze gorzej będzie, gdy żebra
stodół wyschną, wyparują studnie,
przyjdzie mór — przyjdą ludzie w złych hełmach...
A tu spójrz: chociaż góra bezludna
są fontanny i zamki na lodzie,
kwiatów zagon, owoce kuliste
i jak tam — karuzele i łodzie
i jak tam — szał, zabawa i gwizdy.
Że nie ludzkie, to nic — tamci kiedyś przestaną
i nie jeden się skusi... będzie raźniej ci wówczas,
patrz — Erynia, ma córka jak muzyka co rano
zbudzi lokiem grającym, ucałuje cię w usta.
Będziesz synem mym. Starość
ciężka dla mnie. Zły biskup,
który żółwie i hieny jak psy wodzi z orszakiem
kazał odejść mi z miasta, gdzie ukryty się błyska
grom i wkrótce przeleci po żyjących i martwych.