Kora obrasta pnie. Dźwiga się kłos i powój
ptaki prowadzą swe małe, kret wychodzi na światło,
muzyka chmur nad domem
wisi w gronach soczyście i łatwo.
Już ogrodnik zgiął się jak most,
koń paruje liczący skiby,
pęka gałąź i leje się sok
nad żywym i nieżywym.
Deszcz wywodzi roślinne kształty
z szeptu ziaren i owadów chrzęstu,
i na wietrze faluje las.
Z wody ścieka znużony statek
jest jak ręka pełna szelestu
położona ślepo na czas.
Idą dymy z kominów. W nich
drży nieśmiałe powietrze niebieskie:
grom zaszczekał wysoko nad rzeką,
błyskawice obnażyły kły
nad pobitym i nad zwycięskim.
Trawa przewierca kamień, asfalt się marszczy na placach,
korzeń roślinny unosi płytę uliczną i deskę,
krzak kartofla zakwita na ulicy świętego Łazarza —
śpij, wątła, śpij, męski.
Zwalone są mury Jerycha. Pogięta broń
jak szkło przebłyska w ruinach. Złomek księżyca w oknie
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz — ciemność cię dotknie,
daremnie wołasz znów: zstąp!
Lepiej mężnemu: śpij, mężny.
Podziemna fala też pluszcze.
Krzyż się bezradnie poruszył
i ręka wynurza się biała, palce wskazują na sąd,
a pod nocą zwierzęcą i ludzką
świecą czaszki toczone jak lustra —
kość człowiecza opada na dno.