Marszczy się skóra globu, lasami zapada i pęka,
płacze serdecznie kamień,
gwiazda się traci na wietrze:
czarne słońce zmalało do kształtu serca człowieka
więc się módlmy: daj zmiłowanie,
oddal zapowiedź złowieszczą.
Stanęły w martwym powietrzu głosy psalmistów letnich,
biskup w żałobnej kapie
kropidłem widma gasi;
skrzypią haki szubienic,
zaraz salwa w ciało zapadnie —
więc się módlmy: ześlij nam łaskę.
Przymknięte są oczy pożarów,
lasy są drżące jak rzęsy,
krew już straszy na drogach, żadne stopy jej śladów nie otrą —
kwiaty zwęglone — i kości zwierząt łąkowych i leśnych,
więc się módlmy: od lęku nadmiaru
i szatana czułego nas ochroń.
A domy łamią się lekko
i znaki ciągną po niebie;
wciąż na. wieżach ludzie w wieczór
żałosnymi językami czytają gwiazdy, a gniew
pali im włosy w nieładzie,
bo powietrze gorące od przeczuć
tuli się małe do pięt.
Rwie się niebieski bulgot,
a przecież w wirze karuzel
szatan już ogień dojrzał, łzy mu z policzków pociekły —
a są to farby żałobne, rozłożone w skrzydłach motyli
w czarnych skrzydłach albo niebieskich.
Pada śmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
idzie ciemną niziną śpiewanie,
ślizga się most, toczy się szept i zmęczone pracują tłoki
po lesie, po wodzie, po łanie —
Nachyl twarzą się ku ziemi,
tam usłyszysz, tam odnajdziesz.
Slepną źrenice ludzi pod cięciem puchowej lotki —
nie gałązka oliwna z nieba ściętego mrozem,
lecz podłużny opada jak kropla
spod paznogcia szatana — nietoperz.
Skłębiona puchnie darń,
więc się módlmy o słoneczny promyk,
bo wciąż noce wtulone w ogromne
skrzydła —
odpływają od rąk człowieka,
a za nimi — czy znasz?
Ten kraj.