mniszym habitem, z muszlą na piersiach, ale tak rysowaną, że przez habit znać kości szkieletu – brrr! Aż mrowie przechodzi, głowa jej z mniszego kaptura zerkająca z pewna kokieterią, odsyła mu jego uśmiech ostatni – mający tyle – tyle przeszłości po za sobą – przez wielkie, różnoszybne okno rozwarte widać igiełki wieży gotyckiej i paszcze kamiennych potworów – a w dalekiej dali… na dole, ogromna przestrzeń pól, wód, i lasów, nad któremi wzlata słońce poranne – na okno przywiała sobie jakaś ptaszyna… taj szczebioce…..! jak ów „sweet bird” w więzieniu Chillonu Byrona, szczebioczący nad głową zemdlonego Bonniwarda. – – – Nie mówiąc ani o jego freskach Akwizgrańskich, ani o pochodzie Hannibala, już ten obraz uderza jak taran geniuszu w krytykę, co odmawiała geniuszu Roethlowi. – – Nikt jednak takiego uświęcenia nie nadał uśmiechowi boleści w malarstwie, jak boski Morales [1][2], swoim Ecce homo, które spotkałem po czarnych krużgankach klasztorów Hiszpańskich – i nikt po nim, jak Murillo, którego madonny jednym typem stać mogą obok Rafaelicznych. – Ileż cudu w uśmiechu dziecinnym i dziewiczym jego Niepokalanego poczęcia w Madrycie, o tyle piękniejszego od tego, co
- ↑ Jedyny, prócz Rafaela, którego boskim (divino) zwano. – – –
- ↑ Luis de Morales, zw. Il Divino - patrz artykuł w Wikipedii.