bacz…, że mnie włóczysz jak kulę do nogi przykutą, żebyś był swobodniejszy, tak dawno nie tknąłeś żadnego rękopisu… A tak chciałam znowu coś wymóc, chwyciwszy tan pozór… Teraz ty mnie ukarz… On zamknął jej usta powodzią pocałunków, – ale, rzekła po chwili – i ja przez tan czas nie próżnowałam – oto dokończyłam portrecik Ernestynki i Pawła, w kształtach aniołków dwóch z pod stóp Sykstyny…. Tu uchyliła lekką zasłonę: w błękitnej niszy, na którą pół światła rzucała wisząca lampa alabastrowa, stała kołyska z dwojgiem śpiących bliźniąt corregiowskiego wdzięku, a nad nią zawisł obrazek dwóch aniołków, z pod stóp Sykstyny. – Cicho!... szepnął Henryk, oparty na ramieniu Klotyldy. . . . Tym snem niech śpią jak najdłużej. – I stali tak długą, niemą chwilę dłoń w dłoni. Morituri te salutant patria! Pomyślał ojciec, choć matce tego nie objawił – – – – To za próbę dialogu, rzekła wreszcie, opuszczając zasłonę – a za monografię czem tobie odpłacę? Henryku mój!...
Za monografię łzy, bym łzy w niebieskim oku twojem nigdy nie widział, chyba radości i współczucia – za monografię uśmiechu, wieczny uśmiech taki!... a za monografię pocałunku, którą z wielką niecierpliwością bazgrałem, taki – pocałunek nieskończony. . . .
– Pojmujesz zresztą moja jedyna, że obra-