I kwitnie miłość, wtedy nie słyszała!
Kto wie, jak słabość daleko by zaszła?
Możeby wtedy marzenia uśpione
Z lat upłynionych, ocknęły się nagle,
I przemówiły do mej duszy słabej
Słowy, jakiemi siostra, lub kochanek
Przemawiać zwykli — Teraz, o, was teraz
Nie znam już, słodkie, czarujące dźwięki,
Niegdyś tak miłe! — Ja — córa Północy —
Cóżbym znaczyła pod niebem Południa?
Zbyt bladą jestem, abym stanąć mogła
Obok róż tamtych; — w duszy niemam barwy
Potrzebnej, aby nie spłonąć w tym ogniu,
Co tam goreje, — biedne oczy moje
Z wieczną tęsknotą patrzyłyby w stronę,
Kędy polarna gwiazda, jak stróż czujny,
Pilnuje z nieba mogił naszych ojców! —
Nie! jestem pewna: mój Frytjof szlachetny,
Ziemi kochanej, co go światu dała,
A której bronić, jak prawy syn, winien,
Nigdy nierzuci! — nigdy on, za miłość
Dziewczyny jakiejś, za rzecz taką błahą,
Rodowej sławy nie zaćmi, nie splami!
Cóż-bo jest życie, w którem Słońce przędzie
Corok te same dni, jeden po drugim?
Uszłoby ono kobiecie, lecz temu,
Kto zwie się mężem, a tem bardziej tobie,
Byłoby karą! — Wszak gdy wicher wpada
Na spienionego rumaka wodnego,
I wkrąg twej łodzi hasa nad głębiną,
Ty wtedy stojąc na pokładzie, lubisz
Ważyć śmierć z życiem; ty wtedy się tylko
Boisz o sławę, by jej nie utracić! —
Piękne ustronie, któreś mi malował,
Byłoby czynów twych, ledwie rozkwitłych,
Smutną mogiłą; — duch by twój i puklerz
Rdzą się pokryły. — Nie, nie! tak nie bedzie!
Strona:PL Tegner - Frytjof.djvu/100
Ta strona została przepisana.