cowi, kiedy grzeczność p. Adama Zawadzkiego, świadomego pracy mojej, udzieliła mi niespodzianie przekładu Sagi Frytjofowej pana Ludwika Jagielskiego (Poznań u Merzbacha 1856.[1] W kilka lat później poznałem jescze jedno tłómaczenie polskie tegoż poematu, ogłoszone w Warszawie u Jaworskiego w 1859 r., p. Józefa Grajnerta. Jakkolwiek oba rzeczone przekłady wyszły na świat wcześniej od mojego, który jest trzecim z kolei, nie są atoli od niego wcześniejsze, owszem z wielu względów są one spółczesne, jeśli nawet nie późniejsze. Z pewnym więc rodzajem pociechy, a nawet, że się tak wyrażę, dumy literackiej, przypominam sobie ową moją do piór zdolniejszych odezwę, i z rozkoszą prawdziwą przypusczam, że wyrazy moje, któremi spółczucie dla utworów Tegnera niegdyś wywoływałem, nie przebrzmiały marnie, nie stały się głosem wołającego na pusczy, owszem, zapadły do zacnych piersi i podniosły je do czynu. Jeśli zaś inne literatury europejskie rade u siebie widzą po kilka razem przekładów tej pięknej produkcyi poetyckiej, którą obecnie stawię przed sąd publiczny, toć mogę nie bezzasadnie tuszyć, że i nasza literatura przyjmie ją jak przyjęły inne, bez ubliżenia sobie, a czytelnik, ze trzech tłómaczeń, jakby ze trzech obok siebie postawionych portretów, łatwiej odgadnie prawdziwą fizyognomiją oryginału.
Wszakże, aby ten poemat stał się jescze wyrazistszym i tak się całemu ogółowi czytelników naszych przedstawił, jakim jest sam w sobie, jakim się objawił w umyśle wielkiego mistrza skandynawskiego, który tak wiele ma podo-
- ↑ Z wielu staropolskich wyrazów tego przekładu skorzystałem, jak o tem powie się niżej.