Strona:PL Tegner - Ulotne poezye.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Bo duch zamarły — świateł wyrazem
Nie odbił jeszcze żadnym obrazem
Stworzenia chwały!

Nad niestworzonem — wieczność skrzydłami
Okrywa próżnią i snów kołami
Jak wąż się wlecze — tajemnicami!
Przestrzeń się jeszcze nie rozwijała —
Godzina czasu — nie wybijała —
Wskazówki stały.

Błysnęło w górze! — mrok nocy ginie, —
Zadrgało życie w martwej dziedzinie, —
Oddycha — czuje — i z światłem płynie...
Materya w kształtów staje widzeniu,
Niebo już widne w jasnem sklepieniu
I słońce świta!

Zachód się z wschodu wyrywa śmiało,
Przeciw północy południe wstało, —
Niebo się w złote róże ubrało, —
Dnieje nad ziemią i wodą wgórze, —
Wieczorem jasny księżyc w lazurze
Promieniem wita.

Z ogrzanej ziemi rośliny wstają,
Drzewa korony swe rozpinają,
Ptaszyny kwiatkom piosenki grają, —
Zwierzę się budzi — człowiek się rodzi,
Panem stworzenia na świat przychodzi
Z nieba do ziemi!

Pulsie! co bijesz na światów czole, —
Siło! co grzejesz w wszechstworzeń kole, —
Kto stworzył Ciebie — władny żywiole?...
Wszechojciec w górze, światu nieznany
Chciał stworzyć obraz nieporównany
Blaskami twemi.

Żadna cię lutnia pieśnią nie darzy, —
O tajniach Zendy już nikt nie marzy —
Zagasły ognie Westy ołtarzy; —
Ale świątynia twoja została
I świeci ołtarz! — w nim twoja chwała —
Słońcem na niebie!