Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

— To dla was — zaśmiał się chłopiec, wyciągając język.
I pokłusował dalej.
— Nawet niewolnicy nas nie szanują — mruknął Kajus.
Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.
— Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie — zawołał koszlawą łaciną.
Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego; każdy chciał być pierwszym.
— Wolno, ostrożnie — napominał niewolnik podnosząc trzcinę do góry.
Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.
— Mój pan nie lubi wrzawy — dodał jeszcze odźwierny.
Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka, pokrytego ogrodami.
Dworzec Publiusza Kwintyliusza Warusa nie świecił ścianami marmurowemi. Przed głównemi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskiego. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystemi konarami.
Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.