Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

wy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła.
Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szyderskie i gasły natychmiast pod opuszczonemi powiekami. Lucyusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi.
Kiedy Publiusz Kwintyliusz Warus oddał grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół, zastawiony śniadaniem. Chciwem spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam tylko wino, chleb i owoce.
— Proszę, posilcie się — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie.
Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycyusza, nie liczył on więcej nad lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była rysem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości, nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych.
Kiedy tak spoczywał, oparty niedbale na poręczy krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonemi, robił wrażenie siły, mimo wątłej budowy ciała.
Nie miał na sobie ani miękkich materyj, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z grubej wełny; jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska spo-