Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

łecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie.
— Proszę, posilcie się — powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. — Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie.
A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał:
— Artemidorus, podaj mi chleb i wino.
Smukły greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem.
— Trzymaj się prosto i zdejm z twarzy uśmiech zalotnicy — mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. — I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie.
— Ty rozkazałeś, panie — mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy.
Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół, i sięgali chciwie po lampki, napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucyusz, upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych.
Śniadanie nie zajęło wiele czasu.
— Prastarym obyczajem rzymskim — odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów — chcę być dla was patronem w dawnem rozumieniu. I w senacie