Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Lucyusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona. Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i wyrzekł:
— Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sesterców i wydzieli wam wełny na togi.
Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny.
— Sława tobie, panie nasz i królu! — wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana.
Po ustach „pana i króla“ przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na kornie schylone głowy obywateli rzymskich.
Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się:
— Czy niema między wami nikogo, coby chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiernie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników.
Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucyusz, przodujący dotąd gromadzie, stał się jeszcze mniejszym i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszów.
Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i wyrzekł:
— Gdybyś mnie zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta.
Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kaja, na której malowała się szczerość.