Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie:
— To ty, Kaju? — mówił. — Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowem. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem.
Na to odpowiedział Kajus:
— Nie hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotemi orłami boskiego imperatora, nie shańbi i mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę, jak ojcowie moi twoim.
— Będziemy przyjaciółmi, Kaju — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: — Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce!
Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidoros.
Zbici w kupkę, jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się w milczeniu klienci do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął z nich potok słów bezładnych.
— Widziałeś!
— Słyszałeś!
— Patrycyusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza!
— Z tronu przemawia!
— Składa ofiary bogom domowym!
— Śmieszny pyszałek!
— Żąda służby od wolnych obywateli! — wołali na przemiany, gestykulując żywo.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.