Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy mu się zachciewa honorów patrycyatu — krzyczał Lucyusz — to niech za nie płaci. Ale trzeba się śpieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia, jak prokonsul, który okradł prowincyę.
— Trzebaby mu kiedy skórę dobrze wygarbować — odezwał się nizki klient z grubym karkiem i muskularnemi ramionami.
— Trzeba, trzeba — wtórowali inni — zasłużył na naukę.
— A teraz dokąd? — zapytał Lucyusz. — Możeby nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął.
Pomyślał chwilę.
— Już wiem — zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie. — Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcyanina, co odarłszy ze skóry Germanów, pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno „przesławny panie“, „królu i patronie“, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem sesterców.
— Niech żyje Lucyusz! — zawołał nizki klient z grubym karkiem — on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza!
— Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!...
Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę.
Publiusz Kwintyliusz Warus, pożegnawszy się