Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie, panie — płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona.
— Idź już, idź — mówił Publiusz Kwintyliusz łagodnie. — Wysłużyłeś sobie wolność. Dziełem ona twojej uczciwości.
Kiedy się wyzwoleniec oddalił, oparł patrycyusz głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie.
— Nazywamy ich barbarzyńcami — odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie — a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły.
W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno.
Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi.
— Nie potrzeba, nie potrzeba — wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody, przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę i togę zdobił szeroki szlak purpurowy.
Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus; gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko:
— Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina...
Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie.
— Ten twój święty dym, w którym wędzą się