Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każ-że zagasić ognisko, jeźli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć.
— Marku! — mruknął Publiusz.
— Wiem, wiem, co mi powiesz — mówił przybyły żywo. — Powiesz, że Marek Kwintyliusz Warus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że...
— Dosyć! — wyrzekł Publiusz.
Marek Kwintyliusz Warusz ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły.
— Dosyć! — zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. — Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun.
— Dziecko, dziecko — mówił Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. — Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnem...
— Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej.
— A któż wydaje wyroki?
— Moi sędziowie znają się na prawie lepiej odemnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów.
— Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tem. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie