Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

wtenczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję, sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie...
Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał.
Nie był to już ów dumny patrycyusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętemi oczyma.
Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnem życiem tętniącego miasta — głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich.
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł wolno głowę. Wzrok jego, pełen boleści, spoczął na biustach Tacyta i Juwenalisa, a usta wyszeptały:
— Roma... Roma... Roma...