Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poprosisz pretora na dziedziniec.
Płacz niewolnicy nie przerwał ani na chwilą tualety Tullii, która, podniósłszy się z krzesła, przeglądała się spokojnie w zwierciadle.
Ubrana w białą, długą suknię, wcięta w pasie, szeroka w ramionach, wysoka, z głową o konturach czystych, jakby wyciosanych z kamienia, robiła wrażenie żywego posągu. Jej czoło i nos tworzyły linię prostą. Nad zmysłowemi, świeżemi ustami czernił się delikatny meszek. Z czarnych oczu tryskał żar młodości, spragnionej życia.
Podobała się snać filozofowi jego wyniosła pani, bo zapomniawszy o nowinach bieżących, wpatrywał się w nią wzrokiem kota, skradającego się do ptaka.
Tullia, choć udawała, że nie zwraca uwagi na zachwyt lektora, widziała doskonale jego nieme uwielbienie. Uśmiechnąwszy się pogardliwie, wyrzekła głosem chłodnym:
— Moje pieski afrykańskie nie widziały już od wczoraj słońca. Gdyby Hiparchos chciał być uprzejmym, toby się z niemi przeszedł po ogrodzie.
Filozof zbladł, ale podniósł się natychmiast i opuścił gotowalnię.
Stara Egipcyanka włożyła na szyję pani potrójny sznur pereł, na ramiona cztery złote, brylantami wysadzane bransolety i podała puzderko z pierścieniami. Wysokie trzewiki z białej, cienkiej skórki dokończyły tualety.
Spojrzawszy jeszcze raz w zwierciadło, Tullia przeszła wprost z gotowalni na mały, czworoboczny,