Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Marek wytrzymał spokojnie jej wzrok, w którym iskrzyły się błyski gniewu.
— Co się dziś wydaje hańbą, nieszczęściem, to powitasz jutro z radością, gdy komornik zastuka do twojej bramy — wyrzekł. — Człowiek nie jest panem swoich upodobań i wstrętów. Jak z uschłym liściem, igrają z nami okoliczności.
Wstał z sofy, wziął Tullię pod ramię i poprowadził ją wzdłuż kolumnady. Szli obok siebie przez jakiś czas w milczeniu, potem zaczął znów Marek:
— Na położenie twoje jest sposób bardzo prosty. Publiusz wrócił do Rzymu... On ciebie zawsze bardzo lubił...
— Publiusz był zawsze dziwakiem — odezwała się Tullia.
— Nie byłabyś kobietą, gdybyś nie umiała grać przez pewien czas roli matrony w dawnym stylu. Masz postać, ruchy, urodę i dumę starszej Agrypiny, reszty zaś dopełni przebiegłość niewieścia. Każ ustawić w sali kilka kołowrotków i krosien, rozniec ognisko domowe, pochowaj greckie romanse i lubieżne malowidła; posługuj się w rozmowie z Publiuszem zawsze naszą mową, rozprawiaj dużo o świetności Rzymu, o obowiązkach patrycyuszki, o posłannictwie żony, matki, gospodyni; chodź do świątyń i udawaj, że wierzysz w brednie kapłanów. Publiusz, jak każdy żołnierz, nie odznacza się chytrością. Weźmiesz go bardzo łatwo, a rzuciwszy tego nieokrzesanego wilka bitew raz do stóp swoich, zrobisz z nim później, co zechcesz.
— To tylko mnie dziwi — odezwała się Tullia, patrząc prosto w oczy Marka — że ty, który jako