Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

brat stryjeczny Publiusza, masz prawo do spadku po nim, zachęcasz mnie do małżeństwa.
— Nie pozbawiałbym się własnowolnie milionów Publiusza, gdybym był przekonany, że one do mnie przejdą — odpowiedział Marek.
— Więc cię wydziedziczył?
— Nie, ale oświadczył mi wczoraj, że się ożeni, a wolałbym widzieć ciebie obok niego, niż kobietę inną. Z tobą porozumiem się łatwo, gdybym się znalazł w potrzebie.
— Tylko to? — zapytała Tullia, nie spuszczając oka z twarzy Marka. — Jakiej jeszcze nagrody żądasz za dobrą radę?
Marek roześmiał się z przymusem.
— Nie omyliłem się, pokładając wielkie nadzieje w twojej przebiegłości — odparł zakłopotany. — Chciałem cię prosić o wielką łaskę.
Po chwili milczenia dodał głosem niepewnym:
— Liwia, córka Fabiusza, chce być u ciebie z pozdrowieniem.
Tullia, opierająca dotąd rękę na ramieniu Marka, wysunęła ją szybko.
— Żądasz odemnie zbyt wielkiej ofiary — wyrzekła chłodno.
— Wiem, że duma twoja ucierpi dużo, gdy stopa tej dorobkiewiczówny przekroczy próg Korneliów; wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć, sam nawet podzielam twój wstręt do tych zbogaconych łotrów, ale mimo to, proszę cię, abyś przyjęła u siebie Liwię. Nie widzę innego wyjścia, Tullio. Wiesz, że jestem zrujnowany, a nie mogę liczyć na propretoryaty i prokonsulaty, na znaczne dochody w pro-