Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

wysokości, nie ożywionemi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale.
Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne, kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. Gdzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych.
Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów.
Jeszcze słońce nie wyjrzało z po za gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki, koczujące pod gołem niebem, nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów.
Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań.
Nie brakło „panom świata“ przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całemi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków.
Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przedtem biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości kołysała się