Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą.
— Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni — odezwała się Tullia. — Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy.
— Miłość nie traci nigdy krasy młodości — odparł filozof głosem cichym.
— Tak sądzisz?...
— Ty wiesz o tem, pani.
Patrycyuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał ją oczami.
— Czy listy do rządców wiejskich wysłane? — zapytała Tullia, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
— Jak rozkazałaś pani — odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru.
— Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora.
W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowanej głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego.
— Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi, jak słońce afrykańskie — mówił Marek, całując ręce Tullii. — Już ciągnie z całym dworem, widziałem go zdaleka.
Tullia zmarszczyła lekko brwi.