Warto korzystać z pięknego dnia — mówił Marek, żegnając się z Tullią.
Ciepły dzień października wywabił w godzinach poobiednich cały Rzym na pole Marsowe. Kogo praca w sklepie lub w warsztacie nie więziła w dusznej izbie, ten śpieszył do ogrodu miejskiego, zajmującego olbrzymią przestrzeń na lewem wybrzeżu Tybru.
Sto tysięcy stóp kwadratowych przeznaczyli niegdyś ojcowie rzeczypospolitej na użytek publiczny, a cezarowie i patrycyusze przyozdobili to rozległe pole wspaniałemi gmachami, na które każdy obywatel z dumą wskazywał. Tu wznosiły się teatry Pompejusza, Balbusa, Marcella, cyrk Flaminiusza, stadyon Domicyana, łazienki Agryppy i Minerwy; tu zgromadzono pod licznemi kolumnami w kamiennych halach wszystkie skarby cesarstwa; tu umieściła stolica świata, pod dumną kopułą Panteonu, swoich bogów ulubionych.
Wśród ciemnych alei i gajów wawrzynowych, rozjaśnionych obszernemi murami, świeciły drogi, wysypane żwirem. Zmęczonego zapraszało mnóstwo ławek do spoczynku, znudzonemu obiecywały budy kuglarzów, linoskoków, czarnoksiężników i grajków tanią rozrywkę.
Pod wieczór brzęczało pole Marsowe, jak ul na wiosnę. Na trawnikach hałasowały dzieci, bawiąc się w konie i w żołnierzy; hecarze i linoskoki darli