Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

Czarnego, sery z Helwecyi, szmaragdy z gór uralskich. Trud i pot wszystkich narodów złożyły się na to, aby się Rzym mógł bawić i używać.
— Nigdzie jej nie spostrzegłeś? — odezwał się prefekt, nie podnosząc głowy.
— Rozglądałem się bardzo uważnie na wszystkich ulicach Pola Marsowego, ale waszej narzeczonej nie było między niewolnicami. Schowali ją dobrze — odpowiedział Herman.
Zamilkli.
— Tego u nas niema — wyrzekł znów po jakimś czasie prefekt, zakreślając ręką koło szerokie.
— Ale niema także tylu żebraków — mruknął Herman.
— Ich żebracy żyją i mieszkają lepiej od naszych panów.
— Nie zazdroszczę im cuchnących nor w pudłach kamiennych bez słońca i powietrza.
— Wolisz nasze zagrody, rozrzucone wśród lasów?
— W lasach markomańskich mieszkają bogowie.
— I oni mają swoich bogów.
— Ich bogowie spodleli, jak oni. Ich świątynie są puste, a kapłani nie szanują ołtarzów.
— A jednak króluje ich Olimp nad naszą Walhallą. O, bogowie...
Po ustach prefekta przewinął się smutny uśmiech.
Zamilkli powtórnie. Patrzyli znów przed siebie na rozbawiony, wypoczywający Rzym. W oczach ich tliły błyski ponure.