Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wy może nie wiecie, panie — odezwał się po jakimś czasie Herman — że w naszych lasach rozbrzmiewa od kilku tygodni szczęk broni i rozlega się pieśń o Arminiuszu.
Prefekt obejrzał się uważnie wokoło. W pobliżu nie było nikogo.
— Do dawnych klęsk przybędzie nowa — wyrzekł. — Nie nam mierzyć się z ich siłą.
— Siła ich opiera się dziś głównie na waleczności ludów sprzymierzonych. Nie byłoby legionów bez naszych ramion.
— Mówisz, jak gdybyś nie był legionistą. Jako stary żołnierz, powinieneś wiedzieć, że jeden karny oddział rozpędzi całe wojsko niesfornej hałastry.
— Mamy dziś tysiące swoich legionistów. Nie obcą jest nam ich sztuka wojenna.
— Ktoś idzie...
Na ścieżce, wijącej się przez lasek wawrzynowy, ukazał się samotny wędrowiec. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, szedł wolno, z opuszczoną głową. Kiedy się zbliżył do ławki, zerwali się Germanowie równocześnie. Starszy wyprostował się, nie ruszając się z miejsca, młodszy podbiegi kilka kroków i zawołał:
— Publiusz!
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł głowę. Błysk szczerej radości rozjaśnił jego twarz zachmurzoną.
— Serwiusz! Ty w Rzymie? — wyrzekł, ściskając serdecznie ręce Germanina. — I tu cię spotykam? Dom Kwintyliów wskazałby ci każdy pachołek miejski. Gdzież stanąłeś?