Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

Fabiusza. — Zapytam jutro pięknej Liwii, czy ją gust ojca zadowolił.
— Liwia nie pragnie błyskotek — odpowiedział Fabiusz, chowając naszyjnik za tunikę. — Ma ich dosyć.
— Rozumiem. Wiesz, teściu, że mógłbyś sobie wybrać inną heterę. Ta twoja Lykaris zwiędła w ostatnim roku straszliwie.
— Prosiłem cię, żebyś mnie zapoznał z Lidyą.
— Po zaślubinach... Ale miałeś do mnie jakąś ważną sprawę... Czy ci jaki wierzyciel drapnął z długiem?
Opuścili kolumnadę i weszli do gaju wawrzynowego. Upatrzywszy miejsce samotne, Fabiusz usiadł na ławce. Zanim zaczął, pocierał ręką czoło, ruszając się niespokojnie.
— Ty wiesz — odezwał się głosem niepewnym — że miałem kiedyś w wolnej Germanii rozległe stosunki handlowe.
— Mówią, że ciągniesz dotąd znaczne zyski z różnych przedsiębierstw, które między ludźmi naszego towarzystwa uchodzą za hańbiące — mruknął Marek, spoglądając z lekceważeniem na przyszłego teścia. — Powinieneś o tem pamiętać, że twoja córka wychodzi za Kwintyliusza.
Szybko podniósł Fabiusz głowę i rzuciwszy Markowi spojrzenie złośliwe, wyrzekł:
— Kwintyliusz nie zauważyłby nawet Liwii, gdyby jej ojciec nie był z owych przedsiębierstw hańbiących wycisnął milionów.
Marek milczał, przygryzając wargi.
— Znam senatorów, którzy uprawiają pokry-