Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

jomu lichwę — mówił Fabiusz — znam patrycyuszów, trudniących się handlem za pośrednictwem swoich klientów i niewolników. Nie moja wina, że Rzym cezarów pada w proch przed złotem. Ale nie obawiaj się... Z chwilą, gdy zostaniesz moim zięciem, nie będę uprawiał owych rzemiosł, wstrętnych towarzystwu, do którego wejdę za twoją przyczyną. Mam dosyć pieniędzy, ziemi, domów i służby.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając dwa rzędy białych, zdrowych, ostrych zębów. Jego krótkie palce u dużych, niekształtnych rąk zagięły się, jak pazury. W małych oczach migotały żółte błyski.
— Tymczasem... — wyrzekł po krótkiem milczeniu.
— Tymczasem... — podchwycił Marek.
Fabiusz pocierał znów czoło dłonią.
— Temu kilka miesięcy — mówił zakłopotany — kupiłem na targu jakąś niewolnicę, nie wiedząc, że była córką wolnego pana lasów markomańskich.
— Kupiłeś? — zapytał Marek, wpatrując się w Fabiusza przenikliwie.
— Dostawili ją moi dawni klienci — odpowiedział Fabiusz wymijająco. — Ta niewolnica jest podobno narzeczoną prefekta Serwiusza...
— Prefekta jazdy legionów?! — sawołał Marek.
— Tego samego.
— A toś się urządził... Czy wiesz, że to pachnie zesłaniem do kopalni sardyńskich?
— Wiem, ale mam nadzieję, że mnie moje pieniądze i twoje stosunki wydobędą z tej niemiłej przygody.