Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek zamyślił się.
— Przedewszystkiem trzeba ową Germankę natychmiast usunąć i schować tak dobrze, żeby jej oko ludzkie nie oglądało — odezwał się.
— Stanie się to jeszcze dziś — mruknął Fabiusz.
— Następnie trzeba sypnąć pieniędzmi, aby władze nie zarządziły starannych poszukiwań. Prefekt poruszy wszystkie swoje stosunki.
— Rozporządzaj moją szkatułą.
— Ta niewolnica będzie cię dużo kosztowała.
— Nie mogę być w tym wypadku oszczędnym.
Ociężale podniósł się Fabiusz z ławki.
— Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co będzie w twojej mocy — wyrzekł — aby cios niespodziewany odwrócić od ojca Liwii. Tyle nieprzyjemności dla podłej Germanki! Zawdzięczamy to filozoficznym rządom Antoninów...
Odszedł w stronę portyku, gdzie czekali na niego klijenci i niewolnicy.
Już znikł za filarami, a Marek nie ruszał się z miejsca. Jego twarz, zwykle pogodną, uśmiechniętą, spowiły cienie głębokiej zadumy.
Wesoły pretor, lekceważący wszystko, co nie dało się przetopić na środki do używania, nie umiał sobie zdać sprawy z uczucia, jakie go ogarnęło. Gdyby mu ktoś był powiedział, że na dnie jego duszy odezwał się zastygły głos Kwintyliów, byłby parsknął śmiechem. A jednak był w tej chwili patrycyuszem rzymskim, potomkiem rycerzów i obywateli, którzy poświęcali życie i mienie dla sprawy publicznej. W jego krwi tkwił wstręt, zaszczepiony