Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

skich gorsze od tych więzień kamiennych... — odezwał się Herman. — Pies germański zdechłby od tego powietrza.
Prefekt nie przeczył. O takim brudzie nie mógł mieć wyobrażenia syn dalekich przestrzeni.
Dotarli już do końca Kwirynału.
— A to ich matrony — mruknął Herman.
— Ty je lubisz — zaśmiał się prefekt.
— Bardzo... Patrzyłem na nie przez lat dziesięć.
Na progach ciemnych nor, oświetlonych słabo małemi lampkami, siedziały na wysokich krzesłach kobiety prawie nagie. Aż do samego rynku Trajana ścigały Germanów wołania bezwstydne.
— Przyszłe matki przyszłych obywateli Rzymu — mówił Herman, podsuwając jakiejś ulicznicy, która biegła za nim, pod nos pochodnię.
— Wyrażaj się ostrożniej — napominał prefekt. — Mógłby cię kto posłyszeć.
— Niech ich tam...
Herman machnął ręką.
— Z drogi, hołota! — wrzasnął, rozpychając łokciami gromadkę, zajmującą całą uliczkę.
— Z drogi, ty psie szczekający! — odezwał się jakiś obdartus.
Herman pchnął śmiałka w kark i poszedł dalej.
— Jeszcze co oberwiesz — wyrzekł prefekt, którego animusz setnika bawił.
— Pięść mnie dziś świerzbi. Potłukłbym ze dwudziestu.
Minęli rynek Trajana, Augusta, Nerwy i wyszli na obszerny plac, na którym wznosił się olbrzymi amfiteatr Flawiuszów. W chwili, kiedy skręcali w ulicę, prowadzącą na Palatyn, wypadło nagle