Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

z po za węgła dwóch ludzi. Jeden z nich, przebiegłszy pędem obok Hermana, wytrącił mu z ręki pochodnię; drugi rzucił się na prefekta i uderzył go w pierś sztyletem.
Szybko nachylił się setnik, chwytając łuczywo. Ale zanim je podnieść zdążył, nie było już nikogo.
— Ranni jesteście, panie? — pytał troskliwie, oglądając płaszcz prefekta.
— Słaba to była ręka — odparł Serwiusz. — Nawet zbroi nie zagięła. Ale widzę, że trzeba być ostrożnym. Fabiusz nie traci czasu.
Wolniej, uważając na każdy szelest, szli wzdłuż podnóża Palatynu.
Ulica, dotąd pusta i cicha, zaczęła się ożywiac. Gromadami ciągnęli gladyatorowie i żołnierze do szynków.
— Tu gdzieś musi być „Zielony Łabędź“ — odezwał się Herman, podnosząc pochodnię do góry. — Zdaje się, że tam, na rogu...
Idąc, oświetlał zasłony płócienne, na których kupcy i szynkarze wymalowali swoje znaki.
— O, tam, ten szyld czerwony.
Weszli do obszernej izby, zastawionej marmurowemi stolikami, i spoczęli przy jednym z nich, w pobliżu drzwi.
Pod „Zielonym Łabędziem“ był taki tłok, że na razie nie zauważył nikt nowych gości. Dziewczęta, ubrane w pstre tuniki z przejrzystej tkaniny, nalewały z dużych, glinianych dzbanów wino albańskie.
Herman uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, wina!
Ogromny drab z rudą, nieuczesaną brodą, stojący za szynkwasem, krzyknął: