Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

amforę, ale tego mocnego i duże czarki! — krzyknął Zygfryd na gospodarza.
A nachyliwszy się do prefekta, szepnął:
— Odźwierny Fabiusza nie wie nic, ale może ten niedźwiedź co wyśpiewa. No, pij — zwrócił się do gladyatora, podsuwając mu wino — ale tak, jak ty to umiesz, kiedy chcesz. Pokaż-no moim przyjaciołom, co Sporus potrafi.
Sporus rozśmiał się do amfory z zadowoleniem i wychylił odrazu całą czarkę.
— Tęgie — mruknął, spluwając.
— Popraw, a będzie zaraz łagodne.
Gladyator nie dał się prosić. Wypiwszy drugą czarkę, otarł gębę ręką.
— Jakże ci tam u Fabiusza? — zapytał Zygfryd, dolewając gladyatorowi wina. — Musi ci być dobrze, bo to magnat.
Sporus zaklął.
— Magnat — mruknął — ale dla siebie. Kupił nas kilkunastu dla parady, aby się nazywało, że ma własnych gladyatorów. Magnat!... Bo to się taki dorobkiewicz rozumie na sztuce szermierskiej! Pokazywałem mu wczoraj nowe pchnięcie, które sam wymyśliłem, a on nie podziękował nawet marnem słowem. Prawdziwy pan toby się ucieszył i dał człowiekowi na dobry obiad, a ten napominał tylko, żeby się zanadto nie męczyć. Troskliwy!... Z każdego muskułu chciałby wyciągać sesterce. Ho, ho, jakie to pchnięcie! Powiadam ci, ojcze Zygfrydzie, że każdego położę. Ani się obejrzy, kiedy będzie miał żelazo pod łopatką.
— Wiem dawno, że z ciebie majster nielada, ale pij-no. Taki to z ciebie zuch! — mówił Zygfryd,