Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

wość. Gwałt za gwałt. Ktoby wszedł w drogę, tego poczęstować nożem pod żebra.
Wyszli znów na plac, otaczający amfiteatr Flawiuszów, i zwrócili się w stronę Eskwilinu.
Rzym, zamknięty w dzień dla ruchu kołowego, stękał w nocy i mruczał, jak olbrzym, uginający się pod niezwykłym ciężarem.
Wszystkiemi bramami tłoczyły się wozy, rydwany i taczki. Napływali podróżni ze wschodu, zachodu, południa i północy, ciągnęli kupcy z towarami, okoliczni dzierżawcy — z produktami swoich ogrodów.
Głuchy łoskot chodził ciągle po ulicach, rozlewając się po uśpionem mieście, jak stłumiony szum dalekiego morza. Od czasu do czasu odezwał się głośniejszy wykrzyknik. Dwa wozy spotkały się w wązkich uliczkach... ludzie klęli... konie rżały...
Gromadkę, prowadzoną przez Kaja, mijały na placu teatralnym co chwila jakieś ciemne postacie. Wysuwały się one z bocznych uliczek i biegły szybko w stronę drogi Apijskiej, nie oglądając się po za siebie.
— To zapewne chrześcianie — objaśniał Kajus. — Odbywają oni nocne zebrania za bramą Apijską. Nic dobrego nie knują ci sekciarze, kiedy się światła dziennego lękają.
W pobliżu łaźni Tytusa rozległ się na bruku miarowy krok straży miejskiej.
Gromadka usunęła się na stronę, czekając, aż pachołkowie przejdą.
Kury odzywały się już, kiedy się Kajus zatrzymał przed wysokim murem.
— To tu — wyrzekł.