Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Obok niego rysował się równo z ziemią kwadratowy otwór, prowadzący do lochu.
— Niema tam kogo? — zapytał prefekt w języku germańskim, wsunąwszy głowę do otworu.
Kiedy nikt nie odpowiedział, skoczył do lochu.
— Podaj mi pochodnię! — wyrzekł.
W dole, tak nizkim, że musiał uklęknąć, aby zbadać jego zawartość, spostrzegł garść słomy, dzban z wodą i nietkniętą skibkę chleba. Ktoś mieszkał w tej norze jeszcze niedawno, bo na wilgotnej ziemi zostały świeże ślady stopy ludzkiej.
Prefekt przypatrywał się uważnie owym znakom.
— Kobieta — mruknął do siebie.
Jakiś błyszczący przedmiot świecił w słomie.
Chciwie pochwycił go Serwiusz.
— To jej kolczyk... Ona tu była...
— Psy odzywają się, panie — ostrzegał z góry Kajus. — Już nas zwietrzyły.
— Gdzie on ją podział? — myślał prefekt, wydobywając się z lochu.
Jeszcze nie doszli do muru, kiedy z dalszych części ogrodu nadbiegły dwa ogromne brytany i rzuciły się na nich z głośnem ujadaniem.
— Skocz pierwszy! — zawołał prefekt do Kaja. — Nie oglądaj się na mnie.
Jednego z psów, który nacierał najśmielej, kopnął nogą w mordę, drugiego schwycił za gardło i cisnął z taką siłą o ziemię, że zwierzę jęknęło, jak człowiek.
W samą porę przedostał się na drugą stronę muru, w ogrodzie bowiem rozległy się nawoływania i zamigotały światła.