Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Nakazującym ruchem ręki powstrzymał towarzyszów, którzy zabierali się do ucieczki.
— Noże w rękę, kaptury na głowę! — wyrzekł. — Jest nas czterech.
W milczeniu posuwała się gromadka pustą ulicą, oddalając się szybko w stronę placu teatralnego. Wrzawa w ogrodzie Fabiusza rosła. Stróż rozbudził widocznie całą służbę, bo głosy mnożyły się, zbliżając się do muru.
Prefekt szedł przodem, nie zwracając uwagi na otaczające go niebezpieczeństwo. Serce miał tak przepełnione żalem i gniewem, iż byłby zabił bez namysłu każdego, ktoby mu drogę zastąpił.
Od osiemnastego roku życia poniewierał się w legionach, naprzód jako oficer niższych stopni, potem jako wódz jazdy sprzymierzonej. Przez lat dwanaście stał na północnych kresach cesarstwa rzymskiego, broniąc ich całości przeciw własnym braciom.
Syn księcia jednego z plemion markomańskich, który przyjąwszy po długich bojach z rąk cezara obywatelstwo i pierścień rycerski, zaprzysiągł bogom i prawom sąsiadów przymierze, należał on tylko krwią do swojego ludu. Wychowany w pojęciach przybranej ojczyzny, oddał bez namysłu Rzymowi ramię swoje i młodość. W stu potyczkach, ciągle na koniu, pod namiotem, w obozie, poskramiał niesforność wolnych Germanów, stukających bezustannie do bram imperium. Tak nakazywał mu honor żołnierza i uczciwość rasy, z której pochodził. Nawet nieprzyjaciołom dochowywały wiary dziewicze serca ludów barbarzyńskich.
A oni, panowie świata, cywilizowani, możni,