Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek dmuchnął przed siebie.
— Wichry ją uniosły — mruknął. — Nie spodziewałem się takiej przeszkody.
— Mucya zresztą nie jest tak uległa, jak się nam zdawało. Pokazała mi bardzo ostre rogi — mówiła Tullia.
— I to jeszcze? A jednak trzeba, ją z drogi usunąć.
Tullia milczała, marszcząc brwi.
— W takiem położeniu byłbym okrutnym — mówił Marek — gdybym żądał od ciebie, abyś się Publiuszowi obroną mej sprawy naraziła. Rozmówię się z nim sam, chociaż wiem z góry, co mi odpowie.
Już chciał wychodzić, kiedy sobie jeszcze coś przypomniał.
— Nie wiem, czy wiesz, że za cztery dni przypada rocznica śmierci naszego dziada. Publiusz, starego obyczaju wielbiciel, uda się niezawodnie do grobowca Kwintyliów, by napaść i napoić nieboszczyków. O ile pamiętam, umarł tego samego dnia także jakiś Korneliusz, spragniony niezawodnie wina i mleka, bo prokonsul nie dbał o żołądki cieniów swoich praojców. Ponieważ mauzolea Kwintyliów i Korneliów stoją obok siebie, przeto mogłabyś odegrać drugą scenę z komedyi pod tytułem „Starodawna matrona“. Nie szczędź trunków. Każ porobić obok grobów duże dziury i lej w nie tyle wina, ile się tylko zmieści. Niech sobie nieboszczycy dobrze podpiją, bo pewno im nie wesoło w tych ciasnych i ciemnych norach.
Marek roześmiał się pusto i wybiegł z sali.