Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

piel, wzięta przed wieczorem, osłabiła go, zamiast pokrzepić.
— Już się starzeję — myślał. — Nawet użyć nie dano człowiekowi. Za każdą rozkosz trzeba płacić znużeniem i niesmakiem.
Dalsze medytacye przerwał mu wywoływacz, który oznajmił pierwszego gościa. Był nim poborca.
Szybko wypełniła się sala. Po Fabiuszu nadszedł prefekt Rzymu, następnie Maryusz Pomponiusz, prefekt cudzoziemców, w końcu trzech senatorów, upudrowanych i wybielonych.
Marek witał wszystkich z uprzejmym uśmiechem na ustach, całując w oba policzki.
— Zamiast obfitego obiadu, którego żaden z was nie pragnie, bo i żołądkowi trzeba pofolgować, żeby nie wypowiedział posłuszeństwa, obmyśliłem na dziś miłą niespodziankę — mówił gospodarz, kiedy goście zajęli miejsce na sofach.
— Słyszałem, że nauczyłeś swoich kogutów nowego sposobu walki — odezwał się jeden z senatorów.
— Założyłbym się, że Lidya odczyta jaki poemat, który nam twojego falerna obrzydzi — wtrącił drugi.
— Przegrałbyś zakład — wyrzekł Marek. — Zaprosiłem na obiad najdowcipniejszego człowieka w całem cesarstwie. Lucyan obiecał być dziś u mnie.
— Ten młody retor syryjski, który przybył do Rzymu z imperatorem Lucyuszem? — zapytał prefekt miasta.
— Ten sam — odpowiedział Marek. — Imperator