Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Czterech niewolników wniosło dużą tacę z przekąskami. Brytańskie ostrygi, morskie jeże, ślimaki i tulipany, zwilżone lekkiem winem, miały pobudzić apetyt.
Kiedy goście myli ręce w srebrnych miednicach, obnoszonych przez chłopców syryjskich, ubranych w jedwabne, czerwone, złotem haftowne tuniki, ucichł nagle raźny marsz. Jak z pod ziemi wypłynęła melodya tęskna, zawodząca, żałobna. Zdawało się, że ktoś płacze, kwili.
Marek zwrócił się w stronę stołu i wyciągając ręce do srebrnego kościotrupa, świecącego wśród kwiatów, odezwał się:
— O ty, który drwisz bezzębną szczęką ze wszystkich zabiegów i marzeń ludzkich, przypominaj nam dniem i nocą, iż tyle szczęścia śmiertelnika, ile on życia użyje na ziemi. Gdy staniemy się do ciebie podobni, wówczas nie pomogą nam nic apoteozy pozostałej rodziny, nic wonne kadzidła i pienia kapłanów, nic cały Olimp z bogami gminu. Przypominaj nam, że istnienie człowieka kończy się na zawsze z jego tchnieniem ostatniem, abyśmy korzystali umiejętnie z każdej godziny.
— Niech Mucyusz złoży szkieletowi ofiarę! — zawołała Lidya — on bowiem siądzie z pomiędzy nas pierwszy na łódkę Charona.
I tym razem nie obraził się Mucyusz. Wziął z rąk niewolnika puhar kryształowy, zbliżył się do kościotrupa, bryznął na niego winem i skłoniwszy się przed nim głęboko, mówił:
— Hołd powinny składam tobie, niemy szyderco, filozofie filozofów, najlepszy mistrzu człowieka! W tobie jest prawda jedyna, wiekuista, która nigdy