Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

kaczki, kurczęta i zające. Chłopcy rozlewali coraz starsze wina.
Goście Marka nie jedli dużo.
Nie dla obiadu przyszli senatorowie, z których każdy miał u siebie znakomitego kucharza sycylijskiego, legion niewolników i pełne śpiżarnie. Myjąc ciągle ręce w wodzie pachnącej, nieśli do ust kawałki mięsa, pociętego przez krajczych.
— Falerna nam daj, tego twojego falerna, który nawet moją krew wystygłą rozgrzewa! — zawołał Mucyusz, poprawiając się na łożu.
Wino zaczęło już na niego działać. Jego twarz wyniszczoną poplamiły ceglaste rumieńce.
Muzyka, która nie ustawała dotąd na chwilę, ucięła nagle w połowie akordu.
Wśród ciszy oczekiwania wnieśli niewolnicy głowę dzika, najprzedniejszy przysmak biesiad rzymskich, a za nią ukazała się ogromna amfora, pokryta mchem. Tabliczka, przyczepiona do szyjki dzbana, poświadczała starodawne pochodzenie wina. Zamknął ją w piwnicy Publiusz Kwintyliusz, arcykapłan za czasów Nerona.
Prawnuk przezornego przodka napełnił złocistym płynem ostrożnie czarę murryjską, budzącą zazdrość senatorów. Nie każdy z nich mógł się poszczycić naczyniem, za które można było kupić pierścień rycerski.
— Tylko puhar z Murrhy jest godny takiego falerna — wyrzekł Marek, podnosząc czarę. — Cześć tobie, cnotliwy arcykapłanie, iż pamiętałeś o swoim prawnuku.
— Cześć mu, cześć! — wtórowano wokoło —