Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

ście Marka uprzejmie, ale była to owa chłodna grzeczność wielkich panów, która odpycha, zamiast ośmielać.
Daremnie usiłował Fabiusz nawiązać podczas obiadu swobodniejszą gawędkę z prefektem miasta, obok którego spoczywał. W chwili, kiedy mu się zdawało, że może już popuścić wodze językowi, powstrzymało go wyniosłe spojrzenie, lub mroził przelotny uśmiech ironiczny. Chytry spekulant był zanadto bystrym, aby nie zrozumiał, że patrycyusz nie życzy sobie przekroczenia granicy, zakreślonej pomiędzy nimi przez ród i stanowisko.
Nawet gorący falern nie zdołał go zbliżyć do prefekta. Dygnitarz, który znosił obojętnie zniewagi hetery, nie pozwalał zbogaconemu poborcy na najlżejszą poufałość. Ilekroć się do niego Fabiusz przechylił, odsuwał się nieznacznie, trzymając go zawsze w pewnem oddaleniu od siebie.
Widział Fabiusz doskonale, kogo Mucyusz miał na myśli, kiedy rzucił od niechcenia „i Egipcyanina“; milczał jednak, czekając na pomoc Marka.
— Jak gramy? — zapytał prefekt.
— Jak zawsze — odezwał się Mucyusz. — Tysiąc sesterców stawka.
— Pamiętaj przegrywać, a resztę zostaw mnie — szepnął Marek Fabiuszowi.
I znów odezwała się gdzieś, jakby w podziemiach, muzyka, a na dziedziniec wsunął się wieniec półnagich dziewcząt i chłopców. Nadworny balet Marka wykonywał taniec wschodni, wymyślony przez lubieżnego starca w celu podrażnienia stępionych zmysłów widokiem młodości.