Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

Była to rozrywka tak zwykła, iż biesiadnicy nie zwrócili nawet na nią uwagi. Popijając falerna, zabawiali się hazardem. Przegrane stawki zapisywali na woskowych tabliczkach.
Sumy rosły szybko. Kiedy złoty kubek z kryształowemi sześcianami obszedł wokoło, piętrzyła się już przed Fabiuszem góra tabliczek. Sto tysięcy sesterców wygrał w przeciągu półgodziny.
Jemu głównie sprzyjało szczęście. Złoto szło do niego, jak ćma do światła.
Chciał przegrać, nie mógł. Ilekroć brał kubek do ręki, wyrzucał zawsze liczbę najwyższą.
W miarę, jak wygrywał, zapominał o prefekcie i o celu, dla którego przybył na obiad. Oczy dorobkiewicza, który w walce o fortunę nie przebierał nigdy w środkach, rozbłysnęły chciwością. Jego palce, gdy obejmowały naczynie, zakrzywiały się, jak pazury drapieżnego zwierzęcia. Pieniądze tylko widział, mnożące się, rosnące.
Tak go gra zajęła, iż nie spostrzegł ironicznych uśmiechów patrycyuszów. Oni zapisywali dziesiątki tysięcy sesterców ze spokojem ludzi przywykłych do wydawania znacznych sum. Żaden z nich nie zmarszczył się nawet, gdy wyrzucił nizką liczbę
— Tak ci szczęście służy, mój teściu — odezwał się Marek — że chciałbym z niego skorzystać. Pozwól, że cię zastąpię.
I nie czekając na odpowiedź Fabiusza, wziął z jego rąk kubek.
— Cała stawka — wyrzekł, zwracając się do prefekta.
— Przyjmuję... — mruknął senator.