Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.

Szyderski uśmiech przemknął po jej ustach, gdy Mucya zarzuciła na głowę zasłonę.
Z twarzą zwróconą na Wschód, z podniesionemi ramionami, stojąc, modliła się przedstawicielka słynnego rodu Korneliów za spokój cieniów swoich przodków. Modliła się nie głośnemi słowami, nie formułką, przepisaną przez kapłanów, lecz niemą prośbą, wyzierającą z jej oczu, utkwionych w błękitach niebieskich. Od czasu do czasu podniosło jej pierś westchnienie, lub zadrżały rozchylone wargi.
Z szacunkiem spoglądali na nią niewolnicy.
Ci nieszczęśliwi, urodzeni do niedoli, zapomniani przez los, który nie o nich myślał, gdy stroił ziemię w wonne kwiaty i rozrzucał na niej skarby życia, mieli cześć dla wszelkiej szczerej modlitwy. Wiedzieli oni z osobistego doświadczenia, że najtkliwsza, najgorętsza prośba unika słów obfitych.
Mucya patrzała przed siebie w siną dal, owiana welonem, w którym tchnienie nadchodzącego wieczoru igrało. Zasłuchana w siebie, w myśli swoje, oderwana od otoczenia, nieruchoma, sprawiała wrażenie posągu westalki, składającej ofiarę świętemu zniczowi Rzymu. Powaga dojrzałej matrony dodawała lat jej twarzy młodej.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, pochyliła głowę i wyrzekła półgłosem:
— Niech im ziemia lekką będzie...
— Niech im ziemia lekką będzie — powtórzyli za nią niewolnicy szeptem.
Kilku z nich, rzuciwszy naokoło siebie szybkie, badawcze spojrzenie, nakreśliło na ustach palcami prawej ręki znak krzyża.