Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnął ręce w stronę gór i modlił się tak samo, jak Mucya, bez słów, zapatrzony w przestrzeń.
Na niebie, które tymczasem zbłękitniało, ukazał się duży, blado-różowy księżyc, wisząc nieruchomo nad czarną wstęgą lasów. W jego świetle srebrzystem ożyły drzewa i marmury tajemniczem życiem nieznanych ludziom istot, wymownych milczeniem grobów i szeptem cyprysów. Chłód i smutek nicości wiały nad drogą appijską.
Śniada twarz Publiusza wydawała się w blaskach miesiąca białą, a jej ostre, wyraźnie rysujące się kontury dopełniały złudzenia głowy, wykutej z marmuru. Była to głowa rzymskiego patrycyusza, imperatora, stworzona dla dłuta rzeźbiarza.
Dwie pary oczu niewieścich spoczywały na Publiuszu, śledząc jego ruchy. Obie patrzyły na niego z zajęciem, ale każda inaczej.
— Stanież się ten mąż hartowny kiedykolwiek moich zamiarów narzędziem powolnem? — pytał badawczy wzrok Tullii.
— Posłuszeństwo dla takiego pana nie shańbiłoby najdumniejszej niewiasty — mówiło uległe spojrzenie Mucyi.
Publiusz, skończywszy modlitwę, odwrócił się w stronę grobowca Korneliów.
— Pozdrowienie wam — wyrzekł, zbliżając się z Serwiuszem.
— Gdyby nie pośrednictwo cieniów przodków, nie miałybyśmy przyjemności waszego towarzystwa — odezwała się Tullia — chociaż nasze domy oddziela tylko mur. Za karę skazujemy was na służbę przy lektyce.